Wiele razy budziłem się wśród nocy, czasem drżący, zawsze przerażony, gdyż śniło mi się, że znowu jestem w mojej dawnej celi, znów ślepy, w lochach pod Amberem. Nie chodzi o to, że stan uwięzienia był dla mnie czymś obcym. Zamykano mnie już wielokrotnie, na różne okresy. Ale samotność plus ślepota, z małą nadzieją na odzyskanie wzroku, podwyższały rachunek za brak bodźców czuciowych. To, razem z poczuciem ostatecznej klęski, pozostawiło swoje ślady. Na ogół za dnia trzymam swoje wspomnienia w bezpiecznym kątku, lecz nocą, czasami, uwalniają się, tańczą w przejściach i szaleją wokół stoiska wyobraźni, raz, dwa, trzy. Widok Branda w celi przywołał je na nowo, a dodatkowy cios chłodu zapewnił im stałe miejsce. Teraz, siedząc z moim rodzeństwem wśród wiszących na ścianach tarcz, nie potrafiłem uciszyć myśli o tym, że jedno lub kilkoro z nich uczyniło Brandowi to, co Eryk uczynił mnie.
      Wprawdzie sam fakt nie był zaskakującym odkryciem, to jednak przebywanie w tym samym pomieszczeniu co winowajca oraz brak danych co do jego osoby, niepokoiły mnie bardziej niż tylko trochę. Pocieszało mnie to, że każdy z obecnych także odczuwa niepokój. Winowajca także, zwłaszcza teraz, kiedy zyskaliśmy dowód twierdzenia o jego istnieniu. Zrozumiałem, że wciąż miałem nadzieję, iż całą winę ponoszą obcy. Ale teraz... Z jednej strony musiałem bardziej niż zwykle uważać na to, co mówię. Z drugiej, wszyscy znaleźli się w tak nienormalnym stanie ducha, że nadeszła chyba odpowiednia chwila, by uzyskać więcej informacji. Każdy zechce pomóc w rozprawie z niebezpieczeństwem, a to skłaniało do współpracy. I nawet winowajcy będą próbowali zachowywać się tak, jak wszyscy. Któż wie, co może im się wymknąć przy tych próbach?
      - Planujesz może jakieś inne eksperymenty? - spytał Julian. Założył ręce za głowę i rozparł się w moim ulubionym fotelu.
      - Chwilowo nie.
      - Szkoda - stwierdził. - Miałem nadzieję, że zaproponujesz, byśmy w ten sam sposób poszukali taty. Gdyby się udało, ktoś mógłby bardziej skutecznie go usunąć. Potem zagralibyśmy wszyscy w rosyjską ruletkę, korzystając z tej doskonałej broni, jakiej dostarczyłeś. Zwycięzca bierze wszystko.
      - Mówisz nierozważnie.
      - Wcale nie. Rozważyłem każde słowo - zapewnił. - Tak wiele czasu spędziliśmy oszukując się nawzajem, że uznałem za zabawne powiedzenie tego, co naprawdę myślę. Żeby sprawdzić, czy ktoś zauważy.
      - Więc widzisz, że zauważyliśmy. Jak również, że prawdziwy nie jesteś wcale lepszy od udawanego.
      - Któregokolwiek wolisz, obaj się zastanawiamy, czy masz jakiś pomysł, co robić dalej.
      - Mam - oświadczyłem. - Zamierzam uzyskać odpowiedzi na kilka pytań, dotyczących wszystkiego, co nas prześladuje. Możemy zacząć od Branda i jego problemów.
      Odwróciłem się do Benedykta, który siedział wpatrzony w ogień.
      - W Avalonie powiedziałeś, Benedykcie, że Brand był jednym z tych, którzy szukali mnie po moim zniknięciu.
      - To prawda.
      - Wszyscy cię szukaliśmy - wtrącił Julian.
      - Nie od początku - odparłem. - Pierwotnie był to Brand, Gerard i ty, Benedykcie. Tak mi mówiłeś.
      - Zgadza się - przyznał. - Inni jednak także się potem przyłączyli. To też ci powiedziałem.
      Skinąłem głową.
      - Czy Brand opowiadał wtedy o czymś niezwykłym? - spytałem.
      - Niezwykłym? W jakim sensie?
      - Sam nie wiem. Szukam jakiegoś związku między tym, co przydarzyło się jemu, a tym, co spotkało mnie.
      - Więc szukasz w złym miejscu - oświadczył Benedykt. - Brand wrócił i powiedział, że nie trafił na żadne ślady. Zresztą, minęły potem całe wieki i nikt go nie niepokoił.
      - Domyślam się. Jednak z tego, co mówił mi Random, wywnioskowałem, że jego ostateczne zniknięcie nastąpiło mniej więcej miesiąc przed moim wyzdrowieniem i powrotem. A to dość szczególny zbieg okoliczności. Jeśli w czasie poszukiwań nie zauważył niczego niezwykłego, to może wspominał o czymś przed zniknięciem? Albo między jednym a drugim? Ktoś coś słyszał? Cokolwiek? Powiedzcie, jeśli coś wiecie!
      Wszyscy spojrzeli po sobie, jednak raczej z ciekawością, niż podejrzliwie czy nerwowo.
      - No... - odezwała się w końcu Llewella. - Sama nie wiem. To znaczy, nie wiem, czy to ważne.
      Wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Zaczęła zawiązywać i rozwiązywać końce paska.
      - To było gdzieś pomiędzy i może nie mieć żadnego związku - powiedziała. - Po prostu fakt wydał mi się niezwykły.
      Dardzo dawno temu Brand zjawił się w Rebmie...
      - Jak dawno? - przerwałem.
      Zmarszczyła brwi.
      - Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat... Nie jestem pewna.
      Przypomniałem sobie przybliżony współczynnik konwersji, który wyliczyłem podczas swego długiego uwięzienia. Dzień w Amberze, według mojej oceny, to trochę powyżej dwóch i pół dnia na cieniu - Ziemi, gdzie spędzałem swe wygnanie. Gdy tylko mogłem, odnosiłem tutejsze zdarzenia do własnej skali czasowej na wypadek, gdyby ujawniły się jakieś dziwne zbieżności. Krótko mówiąc, Brand przybył do Rebmy mniej więcej w okresie, który dla mnie był dziewiętnastym wiekiem.
      - W każdym razie - ciągnęła Llewella - zjawił się z wizytą. Został kilka tygodni. Pytał o Martina - dodała, spoglądając badawczo na Randoma.
      Random zmrużył oczy i przechylił głowę.
      - Tłumaczył, dlaczego? - zapytał.
      - Niezupełnie - odparła. - Sugerował, że spotkał Martina podczas jednej ze swych podróży. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się z nim skontaktować. Dopiero jakiś czas po jego wyjeździe zdałam sobie sprawę, że uzyskanie wszelkich możliwych informacji na temat Martina było chyba jedynym powodem jego wizyty. Wiecie, jak subtelny potrafi być Brand, gdy zadaje pytania i nikt nie podejrzewa, czym się naprawdę interesuje. Dopiero, kiedy porozmawiałam z innymi, których też odwiedził, zaczęłam pojmować, co zaszło. Ale nigdy się nie dowiedziałam, dlaczego.
      - To... niezwykłe - zauważył Random. - Przywodzi na myśl pewien fakt, do którego nie przywiązywałem wagi. Brand wypytywał mnie kiedyś szczegółowo o syna. To mogło być mniej więcej w tym samym czasie. Nie wspominał jednak, że go spotkał, ani że chciałby spotkać. Cała rozmowa zaczęła się jakimś dowcipem o bękartach. Obraziłem się, a on przeprosił i zadał kilka bardziej odpowiednich pytań. Uznałem wtedy, że to z grzeczności, żeby zatrzeć złe wrażenie. Chociaż, jak stwierdziłaś, miał swoje sposoby zdobywania informacji. Dlaczego właściwie nigdy mi o tym nie mówiłaś?
      Llewella uśmiechnęła się rozbrajająco.
      - A powinnam?
      Random pokiwał głową. Jego twarz nie zdradzała niczego.
      - A co mu powiedziałaś? - zapytał. - Czego się dowiedział? Czy wiesz o Martinie coś, czego ja nie wiem?
      Spoważniała.
      - Właściwie nic - wyjaśniła. - Nikt w Rebmie chyba o nim nie słyszał, odkąd przeszedł Wzorzec i zniknął. Nie sądzę, by Brand wyjeżdżając wiedział więcej, niż w chwili przybycia.
      - Dziwne... - mruknąłem. - Czy rozmawiał na ten temat z kimś jeszcze?
      - Nie pamiętam - oświadczył Julian.
      - Ani ja - dodał Benedykt.
      Pozostali pokręcili głowami.
      - Zapamiętajmy więc ten fakt i zostawmy go na razie - postanowiłem. - Jest jeszcze kilka spraw, o których chciałbym dowiedzieć się więcej. Julianie, rozumiem, że jakiś czas temu podjęliście z Gerardem próbę przejazdu czarną drogą i że w czasie tej wyprawy Gerard został ranny. O ile wiem, przebywaliście potem u Benedykta czekając, aż Gerard wróci do zdrowia. Chciałbym poznać szczegóły waszej ekspedycji.
      - Wydaje się, że już je znasz - stwierdził Julian. - Właśnie streściłeś wszystko, co wtedy miało miejsce.
      - Gdzie się o tym dowiedziałeś, Corwinie? - zainteresował się Benedykt.
      - Jeszcze w Avalonie.
      - Od kogo?
      - Od Dary.
      Wstał, podszedł do mnie i spojrzał z góry.
      - Wciąż się upierasz przy tej absurdalnej historii!
      Westchnąłem.
      - Tyle razy o tym mówiliśmy. Powiedziałem ci wszystko, co wiem na ten temat. Albo mi uwierzysz, albo nie. Ale to właśnie ona mi powiedziała.
      - Najwyraźniej zachowałeś w tajemnicy kilka spraw. O tej, na przykład, nigdy nie wspominałeś.
      - Czy to prawda, czy nie? To o Julianie i Gerardzie?
      - Prawda - przyznał.
      - Więc zapomnijmy na razie o źródle informacji i zajmijmy się tym, co zaszło.
      - Zgoda - rzekł Benedykt. - Mogę mówić szczerze, gdyż główny powód zachowania tajemnicy już nie istnieje. Chodzi, naturalnie, o Eryka. Podobnie jak większość, nie znał miejsca mojego pobytu. Gerard dostarczał mi wieści z Amberu. Czarna droga niepokoiła Eryka coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie postanowił wysłać zwiadowców, by zbadali jej bieg poprzez Cień, aż do źródła. Wybrano Juliana i Gerarda. W pobliżu Avalonu zaatakował ich silny oddział stworów drogi. Gerard przez Atut wezwał mnie na pomoc, więc ruszyłem. Przeciwnik został rozbity. Gerard wyszedł z bitwy ze złamaną nogą, a Julian też mocno ucierpiał, więc zabrałem ich ze sobą do domu. Przerwałem wtedy milczenie i skontaktowałem się z Erykiem. Powiedziałem, gdzie są i co się im przytrafiło. Nakazał przerwać wyprawę i wracać do Amberu, gdy tylko poczują się lepiej. Do tego czasu pozostali u mnie. Potem wrócili.
      - Czy to wszystko?
      - To wszystko.
      Nieprawda. Dara powiedziała mi jeszcze o czymś. Wspomniała o innym gościu. Owego dnia, nad strumieniem, przy maleńkiej tęczy w wodnej mgiełce nad wodospadem, obok młyńskiego koła, zsyłającego i ścierającego sny; dnia, w którym fechtowaliśmy się, rozmawialiśmy i chodziliśmy w Cieniu, przemierzyliśmy dziewiczą puszczę, docierając do miejsca nad potężną rzeką, obracającą koło na miarę młyna bogów; dnia, gdy jedliśmy na trawie, flirtowaliśmy i plotkowaliśmy - mówiła wtedy o wielu rzeczach, z których część była nieprawdą. Nie kłamała jednak wspominając o podróży Juliana i Gerarda. Wierzyłem, że nie kłamała także opowiadając o wizytach Branda w Avalonie. "Częstych" - takiego słowa użyła.
      Z kolei Benedykt nie robił tajemnicy z faktu, że mi nie ufa. Tłumaczyło to, czemu ukrywa informację na temat, który uznał za zbyt delikatny, by mówić o nim ze mną.
      Do diabła, jeśli mu wierzyć, to sam bym sobie nie ufał na jego miejscu. Ale tylko głupiec kwestionowałby teraz jego stwierdzenia. Istniały bowiem inne możliwości. Być może zamierzał powiedzieć mi później, w cztery oczy, o okolicznościach wizyt Branda. Mogły dotyczyć faktów, których wolał nie poruszać przy wszystkich, zwłaszcza w obecności niedoszłego zabójcy.
      Albo... istniała możliwość, że to właśnie Benedykt stoi za całą sprawą. Wolałem nawet nie myśleć o konsekwencjach. Służyłem pod Napoleonem, Lee i MacArthurem, i nauczyłem się doceniać zarówno taktyka, jak stratega. Benedykt był jednym i drugim, w dodatku najlepszym, jakiego znałem. Niedawna strata prawej ręki nie zmniejszyła jego zdolności ani zresztą umiejętności walki wręcz. Gdyby nie moje szczęście, bez trudu zamieniłby mnie w talerz małży - wszystko z powodu pewnego nieporozumienia. Nie, nie chciałem, by to był Benedykt, i nie miałem ochoty grzebać w czymś, co w danej chwili wolał zachować w tajemnicy. Miałem tylko nadzieję, że powie mi wszystko później.
      Zaakceptowałem więc jego "To wszystko" i postanowiłem przejść do innych spraw.
      - Floro - zacząłem. - Kiedy cię odwiedziłem, pierwszy raz po wypadku, powiedziałaś coś, co wciąż nie do końca rozumiem. Ponieważ wkrótce potem miałem aż za dużo czasu na myślenie, natrafiłem w pamięci na to zdanie i od czasu do czasu zastanawiałem się nad nim. I nadal go nie rozumiem. Czy zechcesz mi wyjaśnić, co miałaś na myśli mówiąc o cieniach, które mieszczą w sobie rzeczy traszniejsze, niż ktokolwiek przypuszczał?
      - Właściwie nie pamiętam, żebym coś takiego powiedziała - stwierdziła Flora. - Ale pewnie tak było, skoro wywarło to na tobie tak silne wrażenie. Znasz zjawisko, o które mi chodziło: że Amber działa czasem jak magnes na przyległe cienie i ściąga z nich różne rzeczy; im bliżej jesteśmy Amberu, tym łatwiejsza jest droga. Nawet dla istot Cienia. Ciągle pilnowaliśmy, by nie prześliznęło się coś niezwykłego. No więc, na kilka lat przed twoim wyzdrowieniem, w okolicy Amberu zaczęło się pojawiać coraz więcej różnych stworzeń. Niemal zawsze niebezpiecznych. Wiele z nich pochodziło z pobliskich krain. Potem jednak przybywały z coraz dalszych i dalszych cieni. W końcu przedostało się kilka zupełnie nieznanych. Nie znaleźliśmy powodów tego nagłego transportu zagrożeń, choć bardzo daleko szukaliśmy zaburzeń, pędzących je w naszą stronę. Innymi słowy, zdarzały się wysoce nieprawdopodobne przebicia Cienia.
      - Czy zaczęło się to jeszcze w obecności taty?
      - Ależ tak. Kilka lat przed twoim wyzdrowieniem, jak mówiłam.
      - Rozumiem. Czy ktoś zastanowił się nad ewentualnym związkiem między takim stanem rzeczy a zniknięciem taty?
      - Naturalnie - odparł Benedykt. - Nadał uważam, że dlatego właśnie zniknął. Wyruszył zbadać sprawę, może szukać lekarstwa.
      - Ale to czysta teoria - wtrącił Julian. - Znasz go przecież. Nigdy się nie tłumaczył.
      Benedykt wzruszył ramionami.
      - Moim zdaniem to rozsądne założenie - oświadczył. - Jak rozumiem, wielokrotnie wyrażał swe zaniepokojenie ową... migracją potworów, jeśli można tak to określić.
      Wyjąłem z futerału talię kart - ostatnio przyzwyczaiłem się zawsze je ze sobą nosić - odszukałem Atut Gerarda i wpatrzyłem się w niego. Pozostali obserwowali mnie w milczeniu. W chwilę później nastąpił kontakt.
      Gerard nadał siedział na krześle z mieczem na kolanach. Wciąż jadł. Przełknął, gdy wyczuł moją obecność.
      - Tak, Corwinie? - zapytał. - O co chodzi?
      - Jak się czuje Brand?
      - Śpi - odparł. - Puls ma trochę wyraźniejszy. Oddech regularny. Jeszcze za wcześnie...
      - Wiem - przerwałem mu. - Chciałem spytać, czy coś sobie przypominasz, czy nie odniosłeś wrażenia, że wyjazd taty związany był z rosnącą liczbą istot Cienia, przedostających się do Amberu? Czy nie powiedział czegoś albo czegoś nie zrobił, co by sugerowało taki związek?
      - Takie pytania - wtrącił Julian - określa się mianem zasadniczych.
      Gerard otarł wargi.
      - Tak, mogło istnieć takie powiązanie - przyznał. - Tato wydawał się czymś zaniepokojony, zaabsorbowany. I mówił o tych stworach. Nigdy jednak nie wspominał, że to jego główny problem... ani też, że to coś całkiem innego.
      - Na przykład co?
      Potrząsnął głową.
      - Cokolwiek. Chociaż... jest coś, o czym chyba powinieneś wiedzieć, choć nie mam pojęcia, czy to ważne. Po jego zniknięciu próbowałem sprawdzić, czy istotnie byłem ostatnim, który go widział. Jestem prawie pewien, że tak. Cały wieczór spędziłem w pałacu, szykując się do powrotu na okręt flagowy. Tato przed godziną poszedł do siebie, a ja zostałem na wartowni i grałem w warcaby z kapitanem Thobenem. Rankiem mieliśmy wypłynąć i postanowiłem zabrać coś do czytania. Przyszedłem więc tutaj, do biblioteki. Tato siedział za biurkiem - wskazał głową. - Przeglądał jakieś stare księgi i jeszcze się nie przebrał. Spojrzał na mnie, a kiedy wyjaśniłem, że przychodzę po książkę, powiedział "Trafiłeś we właściwe miejsce" i czytał dalej. Kiedy szukałem na półkach, dodał jeszcze coś w stylu, że nie mógł zasnąć. Znalazłem książkę, życzyłem mu dobrej nocy, on rzucił "Pomyślnych wiatrów", po czym wyszedłem. - Gerard przymknął oczy. - Otóż jestem pewien, że miał wtedy na szyi Klejnot Wszechmocy, że widziałem go tak wyraźnie, jak teraz widzę u ciebie. Jestem też przekonany, że wcześniej tego wieczoru go nie miał. Przez długi czas sądziłem, że zabrał go ze sobą tam, gdzie odjechał. Nie znaleźliśmy w jego pokojach śladów świadczących o tym, że zmieniał ubranie. Nigdy też nie widziałem Klejnotu, aż do chwili, gdy został rozbity twój z Bleysa sztorm na Amber. Wtedy nosił go Eryk. Kiedy go spytałem, wyjaśnił, że znalazł Klejnot u taty. Musiałem mu uwierzyć, z braku dowodów, że nie mówi prawdy. Chociaż nie byłem usatysfakcjonowany. Twoje pytanie - i Klejnot na twojej szyi - przypomniały mi to wszystko. Pomyślałem, że lepiej ci powiem.
      - Dzięki. - Pomyślałem o jeszcze jednym pytaniu, ale postanowiłem chwilowo go nie zadawać. Ze względu na towarzystwo zakończyłem rozmowę mówiąc: - Może trzeba ci paru dodatkowych koców? Albo czegokolwiek innego?
      Gerard uniósł kielich i napił się.
      - Doskonale, świetnie się spisujesz - stwierdziłem, przesuwając dłoń nad kartą.
      - Nasz brat, Brand, powoli wraca do siebie - oznajmiłem. - A Gerard nie przypomina sobie niczego, co sugerowałoby związek między przejściami Cienia a zniknięciem taty. Zastanawiam się, co powie Brand, kiedy odzyska przytomność.
      - Jeśli odzyska - zauważył Julian.
      - Chyba odzyska. Każdy z nas zdrowo kiedyś oberwał. Nasza żywotność to jedyne, czego możemy być pewni. Moim zdaniem, rano będzie mógł mówić.
      - A co zrobimy z winnym? O ile Brand go wskaże?
      - Przesłuchamy.
      - W takim razie chciałbym osobiście poprowadzić to przesłuchanie. Zaczynam wierzyć, Corwinie, że masz rację i że ten, kto próbował go zabić, jest też odpowiedzialny za stan oblężenia, w jakim się znaleźliśmy, za zniknięcie taty i śmierć Caine'a. Z przyjemnością z nim pogadam, zanim poderżniemy mu gardło. I zgłoszę się na ochotnika do tego ostatniego.
      - Będziemy o tym pamiętać - zapewniłem go.
      - Ty też nie jesteś wolny od podejrzeń, Corwinie.
      - Zdaję sobie z tego sprawę.
      - Chciałbym coś powiedzieć - wtrącił Benedykt, ucinając ripostę Juliana. - Niepokoi mnie zarówno siła, jak i cel naszych przeciwników. Spotkałem się z nimi już kilka razy i widzę, że po prostu chcą naszej krwi. Zakładając na chwilę, że historia Corwina o tej dziewczynie jest prawdziwa, jej końcowe słowa podsumowują ich działania. "Amber będzie zniszczony". Nie pobity, nie upokorzony, nie dostanie nauczki. Zniszczony. Julianie, chciałbyś tutaj rządzić, prawda?
      - Może w przyszłym roku - uśmiechnął się Julian. - Dzisiaj raczej nie.
      - Chodzi o to, że potrafiłbym wyobrazić sobie ciebie - każdego z nas - jak wykorzystujesz najemników albo szukasz sprzymierzeńców, by przejąć władzę. Nie wierzę, by ktoś użył sił tak potężnych, że później przedstawiałyby poważny problem. Nie takich, które chciałyby raczej nas zniszczyć, niż pokonać. Nie wierzę, byś ty, ja, Corwin czy ktokolwiek z nas naprawdę chciał zagłady Amberu lub też układał się z siłą, która by do tego dążyła. Dlatego właśnie nie jestem przekonany do teorii Corwina, że to ktoś z nas kieruje całą akcją.
      Musiałem przyznać mu rację. Zdawałem sobie sprawę ze słabości tego ogniwa w łańcuchu domysłów. Było jednak tak wiele niewiadomych... mogłem zasugerować pewne rozwiązania alternatywne, podobnie jak kiedyś Random, jednak to niczego nie dowodziło.
      - A może - odezwał się Random - jeden z nas zawarł układ, lecz nie docenił swoich sprzymierzeńców. Niewykluczone, że teraz jest w sytuacji równie trudnej, co wszyscy pozostali. Nie może się wycofać, choćby chciał.
      - Moglibyśmy zaoferować mu tę możliwość - stwierdziła Fiona. - Gdyby zdradził teraz swych wspólników. Julian dałby się przekonać, by pozostawić jego gardło w całości. My wszyscy także. Może wyznać swe winy - o ile teoria Randoma jest słuszna. Nie zdobędzie tronu, ale i tak nie miał wielkich szans. Zachowa życie i zaoszczędzi Amberowi wielu problemów. Czy wyrazicie zgodę na takie rozwiązanie?
      - Ja tak - powiedziałem. - Daruję mu życie, jeśli się przyzna. Pod warunkiem, że spędzi je na wygnaniu.
      - Jestem skłonny się zgodzić - stwierdził Benedykt.
      - Ja także - dodał Random.
      - Z jednym zastrzeżeniem - oświadczył Julian. - Zgodzę się, jeżeli nie był osobiście odpowiedzialny za śmierć Caine'a. W przeciwnym razie odmawiam. I muszę mieć dowody.
      - Życie na wygnaniu - powtórzyła Deirdre. - Dobrze, zgadzam się.
      - Ja też - powiedziała Flora.
      - I ja - rzekła Llewella.
      - Gerard nie powinien protestować - stwierdziłem. - Ale nie jestem pewien, czy Brand zareaguje tak samo. Mam przeczucie, że niekoniecznie.
      - Spytajmy Gerarda - zaproponował Benedykt. - Jeśli Brand przeżyje i jako jedyny nie wyrazi zgody, winny będzie wiedział, że ma tylko jednego wroga. Zawsze zresztą mogą ustalić własne warunki.
      - Więc dobrze - oświadczyłem, tłumiąc pewne wątpliwości. Połączyłem się z Gerardem, który się nie sprzeciwił.
      Powstaliśmy wtedy i przysięgliśmy to na Jednorożca Amberu - przysięga Juliana zawierała dodatkową klauzulę. Zobowiązaliśmy się też, że poślemy na wygnanie tych spośród nas, którzy naruszą przysięgę. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, byśmy coś w ten sposób osiągnęli, ale to zawsze miło widzieć, jak rodzina działa wspólnie. Potem każdy z nas zaznaczył, że zamierza pozostać w pałacu do rana - zapewne by wykazać, iż nie obawia się tego, co mógłby powiedzieć Brand, a przede wszystkim, że nie chce opuszczać miasta, co byłoby zapamiętane, nawet gdyby Brand nocą oddał ducha. Nie miałem dalszych pytań i nikt nie próbował się przyznać do czynów, o których była mowa w przysiędze. Usiadłem wygodnie i przysłuchiwałem się rozmowom. Głównym tematem luźnych konwersacji była konieczność rekonstrukcji sceny w bibliotece tak, by każdy z nas stanął na miejscu, które zajmował. Wymiany zdań kończyły się niezmiennie tłumaczeniem, że każdy prócz, mówiącego mógł zaatakować Branda. Zapaliłem; nie wypowiadałem się na ten temat. Deirdre dostrzegła pewną interesującą możliwość. Mianowicie, że to właśnie Gerard pchnął Branda sztyletem, gdy wszyscy tłoczyliśmy się dookoła, a jego bohaterskie wysiłki nie wynikały z chęci ocalenia życia brata, ale raczej z potrzeby zamknięcia mu ust. W takim przypadku Brand nie przeżyłby tej nocy.
      Pomysłowe, ale jakoś nie potrafiłem w to uwierzyć. Zresztą, inni też nie. W każdym razie nikt nie zaproponował, że pójdzie na górę i wyrzuci Gerarda.
      Po chwili zbliżyła się Fiona.
      - Spróbowaliśmy jedynej rzeczy, jaką udało się nam wymyślić - powiedziała, siadając obok mnie. - Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie.
      - Może.
      - Widzę, że dodałeś do swojej garderoby pewną interesującą ozdobę - zauważyła, podnosząc dwoma palcami Klejnot Wszechmocy. Przyjrzała mu się i podniosła głowę.
      - Czy potrafisz zmusić go do robienia jakichś sztuczek? - spytała.
      - Niektórych - odparłem.
      - Więc wiedziałeś, jak go dostroić. Potrzebny jest Wzorzec, prawda?
      - Tak. Tuż przed śmiercią Eryk powiedział, jak się do tego zabrać.
      - Rozumiem.
      Puściła kamień, usiadła wygodniej i spojrzała w płomienie na kominku.
      - Czy uprzedził cię także o zagrożeniach?
      - Nie.
      - Zastanawiam się, czy zrobił to świadomie, czy raczej w rezultacie okoliczności.
      - Wiesz, był wtedy bardzo zajęty umieraniem. To ograniczyło swobodę rozmowy.
      - Wiem. Ciekawe tylko, czy to jego nienawiść do ciebie przeważyła nad dobrem kraju, czy zwyczajnie nie znał pewnych zasad.
      - A tyje znasz?
      - Przypomnij sobie śmierć Eryka, Corwinie. Nie było mnie przy tym, ale zjawiłam się przed pogrzebem i asystowałam przy myciu, strzyżeniu i ubieraniu zwłok. Przyjrzałam się jego obrażeniom i nie wierzę, by same z siebie były śmiertelne. Miał trzy rany piersi, ale tylko jedna mogła sięgnąć osierdzia...
      - Jedna zupełnie wystarczy, gdy...
      - Zaczekaj - przerwała. - To było trudne, ale cienkim szklanym prętem zbadałam kąt przebicia. Chciałam wykonać nacięcie, ale Caine się nie zgodził. Mimo to nie wierzę, by uszkodzone było serce albo główne arterie. Jeżeli chcesz, bym sprawdziła dokładniej, to jeszcze nie jest za późno na sekcję. Uważam, że obrażenia i stan ogólnego stresu przyczyniły się do śmierci, ale wierzę, że to Klejnot był zasadniczym powodem.
      - Dlaczego tak sądzisz?
      - Ze względu na pewne sprawy, o których mówił Dworkin kiedy się u niego uczyłam. A także inne, na które dlatego właśnie zwróciłam uwagę. Dworkin stwierdził, że wprawdzie Klejnot daje niezwykłe możliwości, to jednak czerpie moc z siły życiowej swego właściciela. Im dłużej go nosisz, tym więcej ci odbiera. Zaczęłam zwracać na to uwagę i zauważyłam, że tato zakładał go rzadko i zawsze na krótko.
      Wróciłem myślą do Eryka, tamtego dnia, gdy leżał na zboczu Kolviru, a wokół wrzała bitwa. Wspomniałem moje pierwsze wrażenie, jego bladą twarz, ciężki oddech, krew na piersi... i Klejnot Wszechmocy na łańcuchu, czerwony, pulsujący jak serce wśród fałd jego stroju. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem, by się tak zachowywał. Pamiętam, że zjawisko słabło coraz bardziej, a kiedy Eryk skonał i splotłem mu palce na Klejnocie, pulsowanie ustało zupełnie.
      - Co wiesz o działaniu Klejnotu? - spytałem.
      Potrząsnęła głową.
      - Dworkin uważał to za tajemnicę państwową. Wiem to, co oczywiste - o sterowaniu pogodą - a z luźnych uwag taty wywnioskowałam, że kamień wpływa na rodzaj podwyższonej percepcji, czy raczej percepcji wyższego poziomu. Dla Dworkina był przykładem wszechobecności Wzorca we wszystkim, co daje nam moc. Nawet Atuty zawierają Wzorzec. Trzeba się tylko przyjrzeć uważnie i z bliska. Twierdził też, że ilustruje zasady zachowania: nasze specjalne zdolności mają swoją cenę. Im większa moc, tym więcej kosztuje. Atuty są drobnostką, jednak używając ich odczuwasz znużenie. Chodzenie wśród Cienia, wykorzystujące obraz Wzorca, jaki istnieje w każdym z nas, wymaga większego wysiłku. Przejście samego Wzorca głęboko narusza rezerwy energii. Jednak Klejnot, jak twierdził, znajduje się jeszcze o oktawę wyżej na tej skali i koszty użytkownika rosną wykładniczo.
      Był to kolejny, niejednoznaczny przejaw charakteru mego zmarłego, najmniej kochanego brata. Jeśli zdawał sobie sprawę z tego fenomenu, a mimo to nosił Klejnot, by bronić Amberu, stawał się w pewnym sensie bohaterem. Oddał mi go jednak bez słowa przestrogi, co robiło wrażenie ostatniej próby zemsty, podjętej na łożu śmierci. Wykluczył mnie wprawdzie ze swej klątwy - jak twierdził, po to, by użyć jej przeciw naszym wrogom. Znaczyło to tylko, że nienawidził ich trochę bardziej niż mnie i strategicznie wykorzystywał resztki swej potęgi dla dobra Amberu. Pomyślałem wtedy o niepełnych notatkach Dworkina, znalezionych we wskazanym przez Eryka miejscu. Czy to możliwe, że zdobył je w całości i by zgładzić swego następcę, świadomie zniszczył część zawierającą konieczne przestrogi? Ten pomysł nie wydał mi się szczególnie trafny. Nie mógł przecież wiedzieć, że powrócę właśnie wtedy, w taki sposób, że bitwa przybierze taki obrót i że to ja, nie kto inny, zostanę następcą.
      Równie dobrze mógł objąć władzę któryś z jego faworytów, a wtedy z pewnością nie zastawiałby na niego pułapek. Nie. Moim zdaniem Eryk albo nie miał pojęcia o niebezpiecznych właściwościach Klejnotu, albo ktoś przede mną dotarł do papierów i usunął ich część, by postawić mnie wobec śmiertelnego zagrożenia. Mógł to być, po raz kolejny, nasz prawdziwy wróg.
      - Wiesz, jaki jest margines bezpieczeństwa? - spytałem.
      - Nie - odparła. - Podam ci tylko dwie wskazówki, choć nie wiem, ile są warte. Po pierwsze, tato nigdy nie nosił Klejnotu przez dłuższy czas. Druga jest wnioskiem z kilku jego wypowiedzi, a przede wszystkim uwagi: "Kiedy ludzie zmieniają się w posągi, jesteś w niewłaściwym miejscu, albo masz kłopoty". Męczyłam go o to długo i w końcu domyśliłam się, że pierwszym objawem działania Klejnotu jest rodzaj zniekształcenia poczucia czasu. Wydaje się, że przyśpiesza metabolizm, a w rezultacie świat wokół zwalnia. To musi być straszliwy wysiłek dla osoby, która to przeżywa. Nic więcej nie wiem i przyznaję, że większa część moich wniosków to tylko domysły. Jak długo nosisz kamień?
      - Dość długo - odparłem. W myślach liczyłem uderzenia serca i rozglądałem się dyskretnie, czy wszyscy wokół nie poruszają się wolniej.
      Nic nie zauważyłem, chociaż istotnie nie czułem się najlepiej. Uznałem jednak, że to efekt bójki z Gerardem. Nie miałem jednak zamiaru zrywać kamienia z szyi tylko dlatego, że ktoś z rodziny mi to zasugerował. Nawet jeśli była to rozsądna Fiona w wyjątkowo przyjaznym nastroju. Upór, przekora... Nie, raczej niezależność. Właśnie tak. Szło o czysto formalny brak zaufania. Zresztą, włożyłem go na wieczór, ledwie parę godzin temu. Zaczekam.
      - Wiem, co chcesz pokazać nosząc go - mówiła dalej. - Chciałam cię tylko ostrzec przed zbyt długą ekspozycją. Póki nie dowiesz się czegoś więcej.
      - Dzięki, Fi. Wkrótce go zdejmę i jestem ci wdzięczny za przestrogę. A przy okazji, co się właściwie stało z Dworkinem?
      Popukała się w skroń.
      - Jego umysł w końcu nie wytrzymał. Biedaczysko. Chcę wierzyć, że tato umieścił go w jakimś spokojnym miejscu w Cieniu.
      - Rozumiem, o co ci chodzi - stwierdziłem. - Tak, lepiej w to wierzyć. Biedak.
      Julian powstał, kończąc dyskusję z Llewellą. Przeciągnął się, skinął jej głową i podszedł do nas.
      - Corwinie, czy masz jeszcze dla nas jakieś pytania?
      - Żadnych, które chciałbym zadawać w tej chwili.
      Uśmiechnął się.
      - Czy chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?
      - Nie teraz.
      - Jakieś eksperymenty, pokazy, zagadki?
      - Nie.
      - To dobrze. W takim razie idę do łóżka. Dobrej nocy.
      - Dobranoc.
      Skłonił się Fionie, pomachał Benedyktowi i Randomowi, skinął Florze i Deirdre, gdy mijał ich kolejno w drodze do drzwi. Zatrzymał się jeszcze na progu, odwrócił, powiedział: "Teraz możecie rozmawiać o mnie" i wyszedł.
      - Znakomicie - mruknęła Fiona. - Porozmawiajmy. Uważam, że to on.
      - Dlaczego? - spytałem.
      - Omówię wszystkich po kolei, choć argumenty będą subiektywne, oparte na intuicji i uprzedzeniach. Benedykt jest, moim zdaniem, poza podejrzeniem. Gdyby chciał tronu, zdobyłby go już bezpośrednimi, militarnymi metodami. Miał dość czasu, by przygotować atak, który by się powiódł, nawet przeciwko tacie. Jest dostatecznie dobry i wszyscy o tym wiemy. Ty natomiast popełniłeś kilka błędów, których byś się ustrzegł, gdybyś dysponował pełnią informacji. Właśnie dlatego wierzę w twoją historię, tę amnezję i całą resztę. Nikt nie pozwoli się oślepić tylko dla realizacji jakiejś strategii. Gerard jest na najlepszej drodze, by wykazać swoją niewinność. Można by prawie przypuścić, że siedzi z Brandem w tym właśnie celu, nie po to, by go chronić. W każdym razie już niedługo będziemy wiedzieli na pewno... albo zrodzą się nowe podejrzenia. Randoma po prostu zbyt dokładnie pilnowano przez ostatnie lata, by zdołał zorganizować to, co się aktualnie dzieje. Można go skreślić. Co do słabszej części rodziny, Florze brakuje rozumu, Deirdre charakteru, Llewella nie ma motywacji, gdyż jest szczęśliwa jedynie u siebie, nigdy tutaj. Co do mnie, trudno mnie oskarżyć o cokolwiek prócz złośliwości. Pozostaje więc Julian. Czy byłby do tego zdolny? Tak, Czy chce tronu? Oczywiście. Czy miał czas i sposobność? Jeszcze raz: tak. A więc to on.
      - Czy zabiłby Caine'a? Byli kumplami.
      Wydęła wargi.
      - Julian nie ma przyjaciół - oświadczyła. - Ten jego lodowaty charakter mięknie wyłącznie wtedy, gdy myśli o sobie. Istotnie, ostatnio sprawiał wrażenie, że jest z Caine'em bliżej niż z kimkolwiek innym. Ale nawet to... nawet to mogło być tylko elementem gry. Udawał przyjaźń tak długo, że wszyscy w nią uwierzyli po to, by teraz nikt go nie podejrzewał. Wierzę, że Julian byłby do tego zdolny, ponieważ nie potrafię uwierzyć, by był zdolny do silnych związków emocjonalnych.
      Pokręciłem głową.
      - Sam nie wiem. Ta przyjaźń z Caine'em zaczęła się podczas mojej nieobecności, więc dysponuję jedynie informacjami z drugiej ręki. Zrozumiałbym jednak, gdyby Julian szukał kogoś bliskiego, jakiejś pokrewnej duszy. Byli do siebie podobni. Mam wrażenie, że ten ich układ nie był udawany, ponieważ nie wierzę, by ktokolwiek potrafił przez całe lata wmawiać innej osobie swoją przyjaźń. Chyba że ta druga osoba jest niewiarygodnie głupia, a Caine z pewnością nie był głupi. Zresztą... sama mówiłaś, że twoje rozumowanie jest subiektywne, intuicyjne i oparte na uprzedzeniach. Moje także, przynajmniej w tej sprawie. Nie chcę myśleć, że można być takim nędznym draniem i w ten sposób wykorzystać jedynego przyjaciela. Dlatego uważam, że w twojej liście coś się nie zgadza.
      Westchnęła.
      - Jak na kogoś, kto był tak długo nieobecny, Corwinie, wypowiadasz niezbyt rozsądne opinie. Czyżby zmienił cię długi pobyt w tym zabawnym światku? Przed laty dostrzegłbyś rzeczy oczywiste, tak jak ja.
      - Może się zmieniłem, ponieważ takie rzeczy nie wydają mi się już oczywiste. A może to ty się zmieniłaś, Fiono? Stałaś się odrobinę bardziej cyniczna niż ta dziewczynka, którą kiedyś znałem.
      Uśmiechnęła się lekko.
      - Nigdy nie mów kobiecie, że się zmieniła, Corwinie. Chyba, że na lepsze. Kiedyś o tym także wiedziałeś. Czy to możliwe, byś był tylko jednym z cieni Corwina, przysłanym tutaj, by cierpiał i zwyciężał w jego imieniu? Czy prawdziwy Corwin ukrywa się gdzieś i wyśmiewa z nas wszystkich?
      - Jestem tutaj i wcale się nie wyśmiewam - odparłem.
      - Tak, to właśnie to - roześmiała się. - Nie jesteś sobą, Corwinie. Uwaga! Ważna wiadomość! - zawołała, zrywając się z fotela. - Odkryłam, że to nie jest prawdziwy Corwin! To musi być któryś z jego cieni! Właśnie wyznał wiarę w przyjaźń, godność, szlachetność ducha i inne rzeczy, występujące głównie w romansach! Najwyraźniej trafiłam na ważny trop!
      Wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Roześmiała się znowu i usiadła gwałtownie.
      Dosłyszałem, jak Flora mruczy "upiła się" i wraca do rozmowy z Deirdre. Random rzekł "wysłuchajmy tych cieni" i zajął się dyskusją z Benedyktem i Llewellą.
      - Widzisz? - spytała Fiona.
      - Co?
      - Jesteś nieważny - stwierdziła, klepiąc moje kolano. - Zresztą ja też, jak się nad tym chwilę zastanowić. To był ciężki dzień, Corwinie.
      - Wiem. Też się czuję fatalnie. Zdawało mi się, że to znakomity sposób, by ściągnąć Branda z powrotem. Więcej nawet, był skuteczny. I dużo mu z tego przyszło.
      - Nie zapominaj o swojej świeżo nabytej wierze w ludzką szlachetność - powiedziała. - Trudno cię winić za to, co się stało.
      - Dzięki.
      - Uważam, że Julian miał znakomity pomysł. Nie mam ochoty dłużej tu siedzieć. Jestem śpiąca.
      Wstałem i odprowadziłem ją do drzwi.
      - Nic mi nie jest - zapewniła. - Naprawdę.
      - Jesteś pewna?
      Z przekonaniem kiwnęła głową.
      - Więc do zobaczenia rano.
      - Mam nadzieję - stwierdziła. - Teraz możecie rozmawiać o mnie.
      Mrugnęła porozumiewawczo i wyszła.
      Kiedy się obejrzałem, zbliżali się do mnie Benedykt i Llewella.
      - Wychodzicie?
      Benedykt przytaknął.
      - Już czas - powiedziała Llewella i pocałowała mnie w policzek.
      - A to za co?
      - Za różne rzeczy. Dobranoc.
      - Dobranoc.
      Random przykucnął przed kominkiem i pogrzebaczem szturchał głownie.
      - Nie dokładaj do ognia, jeśli to ze względu na nas - zawołała Deirdre. - Flora i ja też już idziemy.
      - Jak chcecie - odłożył pogrzebacz i wstał. - Przyjemnych snów - krzyknął za nimi.
      Deirdre uśmiechnęła się do mnie sennie, a Flora nerwowo. Pożegnałem je i patrzyłem, jak odchodzą.
      - Dowiedziałeś się czegoś nowego i pożytecznego? - spytał Random.
      Wzruszyłem ramionami.
      - A ty?
      - Opinie, hipotezy. Żadnych nowych faktów. Próbowaliśmy odgadnąć, kto mógłby być następny na liście.
      - I...?
      - Benedykt uważa, że to sprawa rzutu monetą. Ty albo on. Zakładając, oczywiście, że to nie ty jesteś winien. Sądzi też, że twój kumpel, Ganelon, powinien się pilnować.
      - Ganelon... Tak, to jest myśl. Sam powinienem na to wpaść. Ma chyba rację co do monety. Może być trochę fałszywa, gdyż wiedzą, że jestem czujny, odkąd próbowali mnie wrobić w morderstwa.
      - Przypuszczam, że wszyscy teraz rozumieją, że Benedykt też ma się na baczności. Udało mu się każdemu streścić tę swoją teorię. Moim zdaniem, zamach tylko go ucieszy.
      Zachichotałem.
      - To znowu wyrównuje szanse. Chyba naprawdę będą rzucać monetą.
      - O tym także powiedział. Naturalnie, zdawał sobie sprawę, że ci powtórzę.
      - Naturalnie. Chciałbym, żeby znów zaczął się do mnie odzywać. Cóż... niewiele mogę teraz na to poradzić. Do diabła z tym wszystkim. Idę do łóżka.
      Skinął głową.
      - Tylko najpierw pod nie zajrzyj.
      Wyszliśmy razem i ruszyliśmy korytarzem.
      - Wiesz, Corwinie, szkoda, że się nie domyśliłeś, by oprócz karabinów przywieźć ze sobą trochę kawy - stwierdził. - Napiłbym się.
      - Śpisz potem dobrze?
      - Owszem. Lubię wieczorem napić się kawy.
      - Mnie brakuje kawy rano. Trzeba będzie sprowadzić trochę, kiedy skończy się to zamieszanie.
      - Niewielka pociecha, ale niezły pomysł. A nawiasem mówiąc, co się stało Fi?
      - Uważa, że to Julian jest winien.
      - Może mieć rację.
      - A Caine?
      - Załóżmy, że to nie jest jeden człowiek - powiedział, kiedy wchodziliśmy na górę. - Powiedzmy, że było ich dwóch, na przykład i Julian, i Caine. Pokłócili się, Caine przegrał, Julian pozbył się go i wykorzystał tę śmierć, by przy okazji osłabić twoją pozycję. Dawni przyjaciele stają się najgorszymi wrogami.
      - To nie ma sensu - stwierdziłem. - W głowie mi się kręci, kiedy zaczynam rozważać wszystkie możliwości. Musimy albo zaczekać, aż coś się wydarzy, albo sprawić, żeby się wydarzyło. Prawdopodobnie to drugie. Ale nie dzisiaj.
      - Hej! Poczekaj!
      - Przepraszam - zatrzymałem się na podeście. - Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Pewnie końcowy wybuch energii.
      - To nerwowe - stwierdził, zrównując się ze mną. Razem doszliśmy na górę. Z wysiłkiem równałem do jego tempa, tłumiąc pragnienie pośpiechu.
      - śpij dobrze - powiedział w końcu.
      - Dobrej nocy, Randomie.
      Wspinał się dalej, a ja ruszyłem do moich pokojów. Czułem się dość niepewnie i chyba dlatego upuściłem klucz. Wyciągnąłem dłoń i pochwyciłem go w powietrzu, zanim zdążył upaść. Równocześnie odniosłem wrażenie, że spadał jakby wolniej, niż powinien. Wsunąłem go w zamek i przekręciłem. W pokoju było ciemno, postanowiłem jednak nie zapalać świecy ani lampy. Bardzo dawno temu przyzwyczaiłem się do ciemności. Zamknąłem i zaryglowałem drzwi. Oczy przystosowały się już do mroku po przejściu ze słabo oświetlonego korytarza. Odwróciłem się. Odrobina światła gwiazd przebijała się przez zasłony. Ruszyłem przez pokój, odpinając po drodze kołnierzyk. Czekał w alkowie, po lewej stronie drzwi. Zajął doskonałą pozycję i nie uczynił nic, co mogłoby go zdradzić. Wszedłem prosto w pułapkę. Stał w idealnym miejscu, trzymał gotowy do ciosu sztylet, dysponował przewagą całkowitego zaskoczenia. Wedle wszelkich reguł powinienem zginąć - nie na łóżku, ale natychmiast, u jego stóp.
      Pochwyciłem jakiś ruch, wyczułem czyjąś obecność i pojąłem, co oznacza, w chwili, gdy przekraczałem próg. Już podnosząc ramię do osłony wiedziałem, że jest za późno, by uniknąć pchnięcia. Uderzyła mnie jednak pewna niezwykłość: zamachowiec poruszał się zbyt wolno. Powinien być szybki, pchany napięciem długiego wyczekiwania, a ja nie powinienem sobie zdawać sprawy z tego, co się dzieje.
      Dopiero po fakcie, jeśli w ogóle. Nie powinienem mieć czasu na częściowy obrót i wysunięcie ramienia tak daleko, jak to zrobiłem. Różowa mgła wypełniła mi pole widzenia i poczułem, jak moje przedramię trafia w wyciągniętą rękę dokładnie w tej samej chwili, gdy stal dotknęła mego brzucha i ukąsiła. Wśród czerwieni dostrzegłem słaby zarys kosmicznej wersji Wzorca, który dzisiaj przeszedłem. Kiedy zgiąłem się wpół i upadłem, niezdolny do myślenia, lecz jeszcze przez moment przytomny, stał się wyraźniejszy, bliższy, pewniejszy. Chciałem uciekać, lecz rumak mego ciała potknął się. I zrzucił mnie z siodła.